W Marakesz spędzamy trzy doby. Początkowo mieliśmy zdobyć czterotysięcznik Jebel Toubkal – najwyższy szczyt w Atlasie Wysokim jednak zbyt wysoka temperatura powietrza oraz narastające po 9-cio dniowej podróży zmęczenie skutecznie zniechęciło nas do trekkingu. Po dotarciu na miejsce kwaterujemy się w bardzo przytulnym hotelu de France w pobliżu szalonego Placu Dżemaa el-Fna. Na tarasie hotelowej restauracji każdego ranka popijamy kawę w promieniach afrykańskiego słońca i budzimy się do życia obserwując gwarne życie czerwonego miasta. Patrząc z góry można ogarnąć cały plac – kołowe wozy z orzechami, migdałami oraz bakaliami, budki gdzie serwowane są świeże soki z pomarańczy (3 Dr) oraz szereg restauracji na wolnym powietrzu, które ze względu na post są rozkładane dopiero po zachodzie słońca. Jednak najciekawsze dla Europejczyków są różnorodne stoiska alchemików, którzy oferują - dziwaczne mikstury, strusie jaja, kości, czaszki, pawie pióra, włosy oraz sztuczne szczęki. Gestykulując całym ciałem, nawołują mieszkańców do wspólnego grona gdzie udzielają magicznych rad i popisują się swoją wiedzą medyczną. Co chwila, plac przecina końska bryczka z turystami oraz masa osiołków dostawczych, które na własnym grzbiecie niosą produkty żywnościowe lub ciągną wozy z drewnem, kamieniem czy sianem. W tłumie tubylców można dostrzec spacerujących berberów w czerwonych strojach i zabawnych kapeluszach częstujących rozbiegane dzieci wodą oraz marokańskie kobiety, które wykonują wspaniałe wzorzyste tatuaże z henny. To wszystko – cały mikrokosmos placu zwieńcza wieża meczetu Kutubijja, z której wierzchołka muezini przenikliwym głosem nawołują pięć razy w ciągu dnia wiernych do modlitwy.
„ Allahu akbar, Allachu akbar…
Aszhadu an la Ilaha illa Allach…
Aszhadu Anna Mohammedan rasul Allach….
Hajja Ala as-sala… Hajja Ala as-sala…”
Nieraz, gdy ktoś nie jest odporny na legendarnych naciągaczy podziwianie placu z dachu budynku lub tarasu restauracji jest o wiele przyjemniejszą i tańszą formą zwiedzania aniżeli przedzieranie się przez tłok przebierańców, tancerzy, dziwaków, akrobatów i czarodziei, którzy namolnie pobierają datki od turystów za swoje przedstawienia i występy (nie zawsze warte nagrodzenia). Najlepiej obserwować ten cały spektakl wieczorem, gdy plac oświetlają naftowe lampy a nad całością unosi się czarodziejska mgła. Zwiedzanie miasta jak zwykle rozpoczynamy od medyny, których mamy już przesyt jednakże, aby dotrzeć do garbarni zdani jesteśmy na kolejne błądzenie. Tym razem poddajemy się dość szybko i na miejsce zawozi nas petit taxi (10 Dr od osoby). Nieraz warto skorzystać z miejscowej pomocy i zaoszczędzić cenny czas. Do miejscowej garbarni nie da się wejść bez liści mięty, które skutecznie zabijają nieprzyjemny aromat ulatujący z okrągłych kadzi z kolorową farbą. Jak się szybko okazuje skóry w pierwszym etapie obróbki konserwowane są w miksturze z gołębich odchodów a następnie dopiero zamaczane w farbie – niebieskiej, brązowej, żółtej i czerwonej. W efekcie powstają piękne pantofelki lampy i poduchy.
W powrotnej drodze mijamy połacie kolorowych dywanów, słupy egzotycznych przypraw i barwników oraz przystanie osiołkowych powozów. W tym klimacie decydujemy się na kolejny eksperyment – pastilla – słodka potrawka przyrządzona z gołębiego mięsa, kruchego ciasta i cukru pudru. Przyznaje, że nigdy wcześniej nie jadłam gołębia – symbolu Krakowa, ale bez obaw, w smaku niewiele różni się od kurczaka. Na przystawkę miseczka ślimaków, zbyt słonych a na deser - i nie tylko w przypadku Misia 6 razy dziennie ;-) - sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Po uczcie wybieramy się na spacer wśród marokańskich gawędziarzy, grajków i zaklinaczy węży. Muzułmańskie kobiety nie mogą występować publicznie toteż zastępują je osobniki płci męskiej. Zabawne jest podziwiać niezgrabne ruchy tańczących przebierańców, niektórych z kogutem na głowie. Jest już późno, ale zabawa dopiero się zaczyna i trwa całą noc….Następnego dnia zwiedzamy harem wielkiego wezyra sułtana Mulaj al-Hassana I – Palais de la Bahia (wg przewodnika Pascala wstęp bezpłatny- w realu 10 Dr). Skromny pałac z wewnętrznym dziedzińcem otoczony jest bujnym ogrodem, w których wspaniale można odpocząć od hałasu miasta (w altance z fontannami). Budynek mieści pomieszczenia mieszkalne oraz pięć sypialni dla żon i konkubin. Ponieważ dzisiaj afrykańskie słońce mocno przygrzewa po zwiedzeniu pałacu udajemy się do chłodnych wnętrz Muzeum Sztuki Marokańskiej.
W Marakeszu decydujemy się również na zakup pamiątek. Koszulki w barwach flagi Maroka (czerwono-zielonych) kupujemy za 50 Dr i 60 Dr. (cena wyjściowa 150Dr) natomiast cenę Marokańskiej Shishy zbiliśmy z 700 Dr na 250 Dr. Targowanie jest obowiązkowe w miastach Maroka, ponieważ ceny wyrobów są różne i zazwyczaj zawyżone. Kupcy sami wpychają towar w ręce i negocjują cenę. Więc aby nie dać się zwariować i naciągnąć wcześniej odwiedzamy Centrum Artystyczne, gdzie ceny są bardziej adekwatne, co do wartości i można łatwo się w nich zorientować. Zaopatrzyliśmy się również tytoń do naszej fajki wodnej który jest trudno dostępny w Polsce, pałeczki cynamonu, wykałaczki ze zwiniętego kopru oraz harisse – przyprawę z czerwonej papryczki, oliwy z oliwek i czosnku. Ta pikantna mieszanka jest
niezbędną do przyrządzenia marokańskiej zupy – harriry, kuskusu i tadzinu. Najpopularniejsza marokańska zupa z soczewicy, grochu, pomidorów oraz wołowego mięsa konsumowana była przez nas przy każdej nadarzającej się okazji (cena od 5 Dr do 12 Dr). Większość turystów przebywając w Marakeszu czuje się niemal, że osaczona przez miejscowych wyrwigroszy i pragnie jak najszybciej wydostać się z tego chaosu. Nas też już powoli męczą oferowane usługi miejscowych i postanawiamy ruszyć dalej w kierunku wybrzeża. Jednak nigdy nie zapomnimy tej niesamowitej atmosfery, bez której Marakesz byłoby tylko kolejnym marokańskim miastem.
W upale, ale z przemiłym pilotem wyruszamy lokalnym
autobusem Asfar al Karam do Essaouiri. Podróż za 60 Dr
od osoby miała trwać 3 godziny, ale w efekcie znacznie się
wydłużyła gdyż po drodze mieliśmy awarie naszego środka
transportu. Jednak pilot-mechanik dość szybko likwiduje
usterkę i niepewnie ruszamy dalej. Do mglistej Essaouri
docieramy popołudniem. Na dworcu witają nas kobiety
oferujące pokój w swoim mieszkaniu niemal jak
w Zakopanem - kwatery prywatne. My jednak serdecznie im dziękujemy za gościnę i niebieską taksówką ruszamy do nadmorskiego miasta